piątek, 17 grudnia 2010

Niepewność...

Wyników ZMP II jeszcze nie ma i nawet momentami zapominam, że na nie czekam. Dobrze, że w przeglądarce - zaraz obok zakładki facebooka ;) - mam zakładkę do nowafirma-malopolska.pl, bo dzięki temu od czasu do czasu zaglądam na stronę projektu. Pieniądze ma dostać 10 z 15 osób, chyba, że MARR będzie miał jakieś oszczędności... Wtedy szczęśliwców może być więcej. Jednakże z oceny biznesplanu trzeba uzyskać co najmniej 70/100 punktów. Znając moje zezowate szczęście dostanę 69! Ładna liczba, ale nie w tym przypadku ;P
Jeszcze jedna dziewczyna stara się o dotację na otwarcie punktu przedszkolnego. Z tym, ze ona chce otworzyć jeden oddział dla 4-, 5- i 6-latków, których ulokuje w dwóch sąsiadujących salach. Ze starszymi dziećmi będzie przechodzić do jednej z sal, aby realizować program, a w tym czasie tzw. "pomoc" będzie opiekować się młodszymi dziećmi. No a ja się rozszalałam! Trzy oddziały integracyjne w trzech oddzielnych salach, w każdym oddziale po dwóch wychowawców - pedagog przedszkolny i specjalny, pięć zajęć dodatkowych wliczonych w czesne (w tym dogoterapia) i szeroka oferta zajęć "do wyboru". Po podliczeniu kosztów okazało się, że aby placówka w ogóle mogła funkcjonować czesne musi wynosić 620 zł miesięcznie. Do tego stawka żywieniowa w wysokości 8 złotych dziennie. A najlepsze jest to, że w pierwszych miesiącach działalności (do końca 2011 roku) ja nie zarabiam praktycznie ani grosza! Wprost przeciwnie - muszę jeszcze dołożyć ze swoich, żeby przedszkole "odpalić". Mam nadzieję, że zbiorę odpowiednią ilość maluchów, aby moja firma mogła działać...
Aby zachęcić rodziców przygotowałam także ofertę usług dodatkowych:
- możliwość pozostawienia dziecka w placówce po godzinach jej funkcjonowania, czyli po 18,
- opieka nocna,
- opieka sobotnia,
- zajęcia otwarte dla rodziców (bezpłatne).
Na początek powinno wystarczyć.

piątek, 10 grudnia 2010

Świątecznie













Niestandardowo.
Oczywiście z życzeniami na odwrocie...

środa, 1 grudnia 2010

Szóste urodzinki...



Już bardziej "sweetaśnie" się nie dało! Ale to dla siostrzenicy... ;)

środa, 24 listopada 2010

W kierunku marzeń...

Wykonałam pierwszy krok. A raczej kilka kroków w kierunku spełnienia marzeń.
Wzięłam udział w projekcie Zostań Małopolskim Przedsiębiorcą II. Złożyłam wniosek o dotację na otwarcie Integracyjnego Punktu Przedszkolnego. Wniosek został przyjęty i po wstępnej ocenie uplasowałam się na drugiej pozycji. Ale pierwszy etap przeszło ponad 50 osób! Po drugim miało pozostać zaledwie 15. Poszłam na rozmowy i okazało się, że Pan specjalista jest zachwycony pomysłem! Wszystko jak najbardziej mu się podoba - pomysł wprost rewelacyjny!!! I - jakby nigdy nic - pyta mnie czy wynajęłam już lokal. Powiem szczerze, że nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać, bo był to lipiec, projekt skończy się w styczniu, a (jeśli dostanę te pieniądze) placówkę zamierzam otworzyć od września 2011. A on mnie pyta czy już wynajęłam lokal!!! Najlepszą odpowiedzią byłoby zapewne: "Oczywiście, drogi Panie. Lokal wynajęłam już pół roku temu. Od tego czasu regularnie go opłacam i będę to robić jeszcze przynajmniej przez najbliższe pół roku, tylko po to, żeby w styczniu się dowiedzieć, iż w swojej łaskawości postanowiliście jednak nie przyznać mi dofinansowania! Ale co tam - w końcu śpię na pieniądzach, więc dlaczego nie miałabym wyrzucać ich w błoto! O wsparcie finansowe staram się więc tylko dla zabawy - lubię udział w takich projektach. Wie Pan- ta konkurencja, ta adrenalinka..." Ale powiedziałam tylko, że owszem lokal mam ale tylko "upatrzony". Bardzo się to Panu specjaliście nie spodobało! W związku z tym przeszłam ten etap ale znalazłam się na ostatniej pozycji.
Potem były szkolenia - większość bardzo fajna. Poza makulaturą wyniosłam z nich także wiedzę niezbędną do "ruszenia z miejsca" w przypadku, gdyby jednak mi się udało. Ale wszystko, co dobre szybko się kończy - szkolenia więc śmignęły w dzikim pędzie i trzeba było przystąpić do najważniejszego - napisania biznesplanu!
Nie wspomnę ile pracy, czasu i nerwów mnie to kosztowało. Grunt, że w końcu zakończyłam swe dzieło. Teraz czekam co z tego wyniknie. Zaczynam nawet się bać, że dostanę te czterdzieści tysięcy, bo samo napisanie biznesplanu, to w końcu był pikuś. Wprowadzenie go w życie będzie naprawdę nie lada wyczynem!

piątek, 19 listopada 2010

sobota, 16 października 2010

Seria z różą... II



Nie ma tu opcji poziomego ustawieni obrazu...? :(

piątek, 15 października 2010

Seria z różą



Wiem, wiem - róża jest trochę za duża. Ale na chwilę obecną nie znalazłam nic mniejszego. Ale szukam... ;o)

niedziela, 3 października 2010

Księżniczce Filipince



Pierwotny zarys pomysłu sugerował coś nieco innego... A wyszło coś takiego.

sobota, 18 września 2010

Tajemniczy Don Pedro

Niedawno zauważyłam, że kilka miesięcy temu Attaner domagał się historii o Tajemniczym Don Pedro. Może i późno - ale w końcu lepiej późno niż wcale - dziś, ze specjalną dedykacją dla Attanera, prezentuję sylwetkę Don Pedro.
Tajemniczy Don Pedro to osobnik niezwykły. Cud natury! – żeby nie powiedzieć „wybryk”. Pracuje w szkole od bardzo dawna, o czym świadczy fakt, że uczy już dzieci swoich uczniów. Ale „pracuje” to w przypadku Don Pedro chyba zbyt wielkie słowo. Jest nauczycielem języka francuskiego. I muszę przyznać, że to naprawdę wielkie osiągnięcie przez te wszystkie lata nie nauczyć swoich uczniów ani jednego francuskiego słówka! Ale lekcje francuskiego uczniowie bardzo lubią! Spełniają się wtedy plastycznie rysując w zeszytach odpowiedniki francuskich słówek. Z lekcji na lekcję nie robią nic innego! Więc w końcu znudzeni monotonią zajęć przychodzą do "zerówki" pożyczyć gry planszowe – zabierają np. Monopol i udają się na francuski. Niekiedy udaje im się (bez większego trudu) uprosić Don Pedra aby lekcję odbyć w sali komputerowej. Wtedy Don Pedro poświęca się swej pasji, a uczniowie serfują po portalach dla dorosłych.
Ale od czasu do czasu nawet Don Pedro musi zrobić jakiś sprawdzian. Pisze wtedy na tablicy zestaw pytań. A uczniowie pokornie go przepisują. Następnie Don Pedro maże tablicę i notuje odpowiedzi. A uczniowie nadal pokornie przepisują. Potem oddają sprawdziany, Don Pedro wpisuje do dziennika same piątki – no, może ze dwie czwórki i uczniowie wracają do rysowania kruasantów, leskargów i lamezonów.
Don Pedro nie przemęcza się nauczaniem. Całą swoją energię oraz wolny i zajęty lekcjami czas poświęca wspomnianej wyżej pasji - Programowi Socrates Comenius. I to jest właśnie prawdziwy powód ciągłego zatrudnienia Don Pedra! Jak wiadomo Socrates wiąże się w tzw. „wizytami roboczymi w krajach partnerskich”, a Lara lubi wycieczki zagraniczne. To Grecja, to Rumunia, to Wielka Brytania… Więc przymyka oczy na to, co dzieje się na lekcjach francuskiego. Byle tylko Don Pedro zrobił wszystko, alby nie wypaść z Programu. I Don Pedro robi wszystko – ślęczy godzinami przy komputerze, aby w odpowiednim momencie „zalogować się do bazy onlajnowej” , dniami i nocami wykonuje zadania zlecone przez koordynatora (zresztą nad tymi zadaniami ślęczy nie tylko Don Pedro, ale i większość kadry – oczywiście nie licząc Tołdiego. Ale o tym może innym razem). Niemalże całe życie Don Pedro spędza w szkole! – byle tylko nie wracać do domu – do tych przyziemnych obowiązków. Bo Don Pedro stworzony jest przecież do wyższych celów, a tylko przypadkiem wylądował w tej małej podkrakowskiej wiosce, gdzie mieszka ze swoją rodziną, która obarcza go problemami, przed którymi Don Pedro cały czas stara się uciec. Więc - gdyby przypadkiem zabrakło zajęć związanych z Programem, Don Pedro bardzo często taszczy do szkoły wielkie torby książek, które namiętnie kseruje w zaciszu pokoju nauczycielskiego. Gdy już zadźwięczy ostatni dzwonek, gdy zamkną się drzwi za ostatnim uczniem, gdy ostatni nauczyciel opuści szkolne mury – wtedy właśnie Tajemniczy Don Pedro wydobywa z toreb opasłe tomiska i kseruje, kseruje i kseruje!!! Aż do wyczerpania tuszu!
A następnego poranka w szkole wybucha afera o zużycie całego tuszu w ciągu jednego dnia! I nie dość, że człowiek nie skseruje sobie potrzebnych mu dla dzieci materiałów, nad którymi pracował całe wczorajsze popołudnie lub wieczór, to jeszcze zdybany przez Larę przy kopiarce, pada ofiarą podejrzeń, że być może to właśnie on zużył cały cardridge! Każdy broni się jak może przed atakiem Lary próbując sobie przypomnieć kiedy w ogóle ostatnio udało mu się coś skserować. A Tajemniczy Don Pedro siedzi wówczas ze spuszczoną głową udając głębokie zainteresowanie jakąś ulotką i tyko ukradkiem zerka w kierunku swej wypchanej księgami torby, na którą – o dziwo! Lara nie zwraca najmniejszej nawet uwagi.
Po takiej awanturze kopiarka kilka dni stoi nieużywana. W końcu Lara „się przeprasza” i napełnia cardridge. Kto zdąży się zorientować, ten szybciutko kseruje co może, aby mieć na zapas, bo następnego poranka…

czwartek, 16 września 2010

Siostrze...







Radośnie... Z okazji urodzin ;o)

piątek, 10 września 2010

Moja nowa pasja





Czy starczy mi na nią czasu...?

sobota, 31 lipca 2010

Pedagog - niewolnik

Do napisania tego postu natchnął mnie wpis Wakacyjne transformacje na blogu Attanera. Może nawet nie tyle sam ten wpis, co komentarz pewnego Anonima.
Tak - też jestem pedagogiem i pracowałam już w kilku odmianach tego zawodu - indywidualnie, gdy douczałam dziewczynkę cierpiącą na dziecięce porażenie mózgowe, potem zajmowałam się dwójką braci w wieku "żłobkowo-przedszkolnym", aż wreszcie trafiłam do szkoły. W mojej pierwszej placówce pracowałam trzy miesiące, w następnej rok, a w kolejnej jestem zatrudniona już od trzech lat. I co roku podpisuję umowę na czas określony, co roku stoję w Sądzie w kolejce po zaświadczenie o niekaralności, co roku wydaję na nie 50 złotych. Nie mogę wziąć kredytu, pożyczki i kupić wreszcie własnego mieszkania. Ciągle wynajmuję i płacę innym, zamiast spłacać swoje - bo jestem pedagogiem.
Pomijając już fakt, że zatrudnić się w szkole wcale nie jest łatwo i pierwsza, druga, a czasem nawet trzecia umowa jest po prostu umową "na zastępstwo", trzeba zaznaczyć, że ma się szczęście jeśli to ciągle jest ta sama szkoła! Ponadto należy wziąć pod uwagę to, że szkoła szkole nie jest równa - w jednej pracuje się wprost cudownie, w innej ma się biegunkę na samą myśl, że nastał kolejny dzień pracy. Moja druga szkoła, o której często wspominam na swoim blogu, była taką właśnie placówką - ostatnie kilka miesięcy pracy były dla mnie wyniszczające psychicznie i fizycznie. Dzień rozpoczynałam od wizyty w ubikacji, schudłam kilka kilo, ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku. Anonimie, czy Twoim zdaniem w tej własnie szkole powinnam wypracować sobie emeryturę?
W starożytnej Grecji, chłopcy po ukończeniu 7 roku życia przechodzili pod opiekę niewolnika zwanego pedagogiem. Mimo, że nie żyjemy ani w Grecji, ani tym bardziej w starożytnej Grecji, dla niektórych pedagog to nadal niewolnik - niewolnik swojego zawodu. Niech się cieszy, ze w ogóle znalazł prace i wykonuje ją najlepiej jak potrafi! Niech zajmuje się kształceniem i wychowaniem dzieci, bo rodzice nie mają na to czasu, niech nie ma życia osobistego, a po lekcjach siedzi i poprawia zeszyty, sprawdziany, kartkówki, niech przygotowuje środki dydaktyczne i wykłada na nie ze swojej kieszeni, niech nieustannie podnosi swoje kwalifikacje biegając na szkolenia i kursy, a najlepiej niech robi jedne za drugimi studia podyplomowe i jeszcze niech bez cienia sprzeciwu wysłuchuje, że przecież pracuje tylko 18 godzin w tygodniu! Acha - no i niech nawet nie pomyśli o zmianie miejsca pracy, bo to będzie oznaczać, ze jest złym pedagogiem lub w ogóle nim nie jest!
Przyznam szczerze, że gdybym zatrudniała opiekunkę do dziecka, to chciałabym, żeby miała wykształcenie pedagogiczne. Więc tym bardziej dziwne wydaje mi się, że Anonim uważa, iż taka osoba nie jest pedagogiem! Jest po prostu "nianią" - słowo niania nabiera w tym kontekście znaczenia pejoratywnego. A niesłusznie! Praca niani jest tak samo wartościowa, jak praca nauczyciela. A dla tych rodziców, którym nie udało się zapisać dziecka do przedszkola, nawet bardziej! Przykro dowiadywać się, że są ludzie, którzy uważają ją za mniej wartościową. Czy mniej wartościowa praca oznacza także, że wykonujący ją człowiek jest mniej wartościowy od innych?

sobota, 10 lipca 2010

Kto jest winien, kto nie winien?

Przez tydzień mój mały Króliczek miał starszą siostrę i był z tego powodu bardzo szczęśliwy! Mały pieszczoch. Oczywiście było także sporo zamieszania, ale tydzień zleciał nim się obejrzałam. Zrobiłyśmy i wysłałyśmy kartki z pozdrowieniami z wakacji, lepiłyśmy z masy solnej, szalałyśmy na zakupach i objadałyśmy się lodami. Dostałam wytyczną, żeby koniecznie zabrać małą w niedzielę do kościoła. Niedawno była u spowiedzi i jeśli nie pójdzie na mszę, to z powodu wielkiego grzechu będzie musiała znowu się wyspowiadać. Nie ma jak dzieciństwo ograniczone wszędobylskim grzechem! Dobrze, że ja z tego wyrosłam ;o)
No więc zabrałam małą na mszę dla dzieciaków o 11. Usiadła sobie w ławce obok chłopca i jego (najprawdopodobniej) dziadka. Starszy pan wyglądał jakby był co najmniej byłym wojskowym - wysoki, wyprostowany z zaciętym wyrazem groźnej twarzy, w nienagannie wyprasowanej białej koszuli i szarych spodniach "na kantkę". Chłopiec miał może 6 - 7 lat i wyglądał na ciężko zestresowanego. Nic dziwnego - sam wygląd jego dziadka wywoływał napięcie. Mały dyskretnie rozglądał się dookoła przestraszonym wzrokiem.
Obok ławek stanął chłopiec, może sześcioletni. Starszy pan od razu zareagował - nachylił się do mojej podopiecznej i szepnął jej coś do ucha. "Pewnie, żeby zawołała go do ławki" - pomyślałam, gdy szeptała coś chłopcu. Zdziwiłam się, gdy malec zdjął z głowy czapkę, bo przyznam, ze w ogóle nie zwróciłam uwagi, że nie zrobił tego zaraz po wejściu do kościoła. Starszy pan kiwnął głową z aprobatą,jakby chciał powiedzieć: "No, porządek musi być!"
Nikt się nie dosiadł do ławeczki, więc przycupnęłam koło Dziewczynki. Msza się zaczęła, wstaliśmy. Starszy pan przycisnął chłopca do siebie. Przed nami do ławki przyszedł tata z dwójką - na oko dwuletnich maluchów. Albo bliźniaki albo owoce mitu o stuprocentowej skuteczności laktacji jako środka antykoncepcyjnego. Śliczna parka! A do tego radosne i bardzo ruchliwe. Wnuczek lekko się odwrócił i zaczął przyglądać się ich - jeszcze dyskretnym - wygłupom. Starszy pan gdy to spostrzegł odwrócił chłopca przodem do siebie. "Dziwne - pomyślałam - lepiej, żeby malec stał tyłem do ołtarza niż spoglądał ukradkiem na brykające brzdące?" Chłopiec nadal zerkał w ich kierunku.Oczywiście nie uszło to uwadze starszego pana. Przycisnął wnuka do siebie tak, że jego twarz wylądowała dokładnie między nogami dziadka. "Bez skojarzeń! - skarciłam się w myślach. Chociaż w kościele - bez skojarzeń!" Biedak stał tak wciśnięty dłuższą chwilę. Na szczęście nadszedł moment, gdy mogliśmy usiąść i malec został uwolniony z niestosownego uścisku.
Maluchy przed nami rozrabiały coraz bardziej. Tata - najwidoczniej przyzwyczajony do posiadania dwójki rozbrykanych szkrabów, reagował tylko, gdy robiło się zdecydowanie za głośno. A maluchy śmiały się, przytulały, bawiły pieniążkami na składkę - po prostu szalały w najlepsze! Jak to dzieci. "Kochany braciszek" - wołała dziewczynka i przytulała chłopca do siebie. Chłopiec odwzajemniaj jej przytulaski i śmiał się radośnie. Starszy pan patrzył na dzieci z malującym się na jego srogiej twarzy wielkim niezadowoleniem. A na ich ojca spoglądał z pogardą. Nie trudno się domyślić o czym wówczas myślał ;o) Ale cóż - w końcu od takich brzdąców trudno jest wymagać, aby całą mszę przesiedziały bez słowa i ruchu. Przynajmniej ja tak uważam. A jeśli komuś to nie odpowiada, bo nie ma na tyle rozwiniętej uwagi, aby skupić się na mszy, może przecież pójść na inną - najlepiej tę o 6.30. Na niej na pewno nie spotka żadnego dziecka! A jeśli nawet, to będzie ono spało choćby na stojąco - czyli będzie kompletnie nieszkodliwe. Maluchy szalały coraz bardziej. Ile razy złaziły i właziły na ławkę trudno byłoby się doliczyć. Siedząca obok nich kobieta ostentacyjnie wstała i wyszła z ławki. Uśmiechnęłam się do siebie i maluchów, bo widocznie spodobało im się nagłe i niespodziewanie zwiększenie przestrzeni. Tatuś w ogóle się tym nie przejął. Ba! - nawet nie wyczuł karcącego spojrzenia starszego pana! Brzdące bawiły się w najlepsze, a starszy pan spoglądał na nie coraz bardziej groźnym wzrokiem. W przeciwieństwie do jego wnuka, którego spojrzenie wyrażało podziw, zazdrość, tęsknotę... Mimo, że nabożeństwo nieuchronnie zbliżało się ku końcowi, starszy pan jednak nie wytrzymał! Wykorzystał moment na klęczkach podczas adoracji i chwycił brzdąca za rękę. Mały spojrzał na niego przerażony i uciekł do taty. Po chwili powrócił do szaleństw z siostrą. Adoracja trwała. Z racji jakiejś niedzieli kapłańskiej czy czegoś w tym rodzaju, poświęcona była oczywiście duchowieństwu. Ksiądz kazał nam przepraszać za "wszelkie niegodziwości" wyrządzane przez księży, "nawet te najbardziej gorszące". Widać brzdąców to nie ruszyło, bo szalały coraz bardziej. Gdy tylko nadarzyła się sposobność starszy pan znowu ścisnął rękę brzdąca i spiorunował go spojrzeniem. Mały już mniej zdziwiony spojrzał na niego niewinnym wzrokiem. Ksiądz czytał dalej - o tym, że powinniśmy modlić się za swoich duszpasterzy i prosić Boga o siłę i łaski dla nich. Bo to przez brak naszej modlitwy dzieje się w kościele tyle zła. Skoro więc nie modlimy się za kapłanów, to wszelkie gorszące incydenty z ich udziałem są tylko i wyłącznie naszą winą!
Amen.
Piękna pointa! Szacuneczek, dla tego, kto zredagował tę wypowiedź! Muszę przyznać - łebski gość!!!
Starszy pan - być może poczuł się winny grzechom swych duszpasterzy, bo tym razem tak mocno ścisnął rączkę brzdąca, aż oczka malucha lekko się zaszkliły. Mały zaczął się szarpać i w końcu udało mu się uwolnić rękę ze zbyt silnego uścisku. Nachyliłam się do starszego pana i szepnęłam: "Pan Jezus powiedział: Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie. Takim też" - wskazałam na rodzeństwo. Starszy pan widocznie zanim zorientował się co powiedziałam, przytaknął mi ruchem głowy i szepnął: "Tak, tak." Pewnie pomyślał, że go pochwaliłam za (zapewne) posiniaczenie łapki malucha. Dopiero po chwili z ogromnym zdziwieniem wybałuszył na mnie swoje srogie oczyska i zgorszony odwrócił głowę w drugą stronę.
A mnie się przypomniało dlaczego tak rzadko chodzę do kościoła...

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Nowa kadencja Lary

A propos wyborów - o konkursie na dyrektora ;)
Jak już wspominałam, kadencja Lary w małej wiejskiej szkółce wielkimi krokami dobiega końca. Widocznie ta placówka wydała jej się nie wystarczająca, bo zapragnęła zostać dyrektorem Gimnazjum w Miasteczku.Gdy tamtejsi nauczyciele dowiedzieli się o tym nie byli zachwyceni. Kilku nawet zamierzało złożyć wypowiedzenia w przypadku jej zwycięstwa. Ostatecznie opowiedzieli się przeciwko jej kandydaturze, za główny powód podając to, że nie chcą mieć dyrektora, który sądzi się z nauczycielami. W dodatku te procesy przegrywa, więc chyba coś tu jest nie tak. No a w końcu Lara, w czasie swojej czteroletniej kadencji kilkakrotnie procesowała się z nauczycielami. Dwa na pewno! W jednej ze spraw miałam nawet wątpliwą przyjemność zeznawać - ale do tego jeszcze dojdziemy.
Przeciwko Larze opowiedzieli się także rodzice, którzy znają Larę - w końcu to mała gmina i wieści szybko się rozchodzą.
W ten właśnie sposób marzenie Lary o Gimnazjum przeminęło z wiatrem.
Niestety w Wiosce nie było innych kandydatów, w związku z czym pozostaje na swoim stanowisku. Przed nią całe długie pięć lat!
Rodzice zaczęli przenosić dzieci do innych szkół. Zaczęło się od Dziewczynki i jej brata, których matka zdecydowała się przenieść. Za nią poszli inni. Może się okazać, ze szkółka z integracyjnej szybko stanie się specjalną. Albo w ogóle przestanie istnieć - w końcu nie byłaby to pierwsza szkoła, którą Lara doprowadziła do upadku.

niedziela, 13 czerwca 2010

Zielona szkoła

Jak w każdej, tak i w naszej szkole na początku roku każdy nauczyciel otrzymał przydział czynności. Ja dostałam wyjazd do operetki w I semestrze. Ale
z powodu wielu komplikacji, o których już pisałam, całkowicie o tym zapomniałam. Spodziewałam się z tego powodu kolejnej awantury. Ku mojemu zdumieniu na konferencji podsumowującej Lara wspaniałomyślnie zaproponowała przesunięcie wyjazdu na II semestr, a nawet zgodziła się na zamianę operetki na teatr. No więc pojechaliśmy na spektakl O babie, rybaku i złotej rybce.

Tołdi w przydziale czynności miał "białą szkołę" - to to samo, co "zielona szkoła", tylko w zimie. Poprosiła kiedyś, aby wychowawcy klas I - VI zorientowali się ile dzieci chciałoby pojechać. Okazało się, że chętnych jest całkiem spora gromadka, a na palcach można wyliczyć uczniów, którzy nie chcą lub nie mogą jechać. Ale zima się skończyła, a w sprawach organizacyjnych Tołdi nie wyszedł poza podliczenie potencjalnych uczestników wyjazdu.
Przyszła piękna wiosna! Robiło się coraz cieplej, dzieciaki dopominały się lekcji na świeżym powietrzu, spacerów i wyjazdów. Do szkoły nadeszło mnóstwo ofert z ośrodków organizujących zielone szkoły. Długo leżały na stole w pokoju nauczycielskim. Tołdi palcem nie kiwnął, choć liczyłyśmy, że zorganizuje wyjazd. Nie miała go w przydziale czynności, ale miałyśmy nadzieję, że się tego podejmie w ramach rekompensaty za brak zimowego wyjazdu. Ale termin zgłoszeń zbliżał się ku końcowi, a Tołdi ten fakt miał w głębokim poważaniu. Dotarło do nas, że w tej sytuacji żadnego wyjazdu nie będzie! Wtedy Beata zaczęła działać i w kilka dni zorganizowała wyjazd nad morze. Dzieciaki były zachwycone! Chętnych było wielu - cała klasa II, której wychowawcą była Beata, cała III, cała VI i większość uczniów z klasy IV i V. Termin wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami, a Lara nadal nie wyznaczyła opiekunów. Dzieci chciały wiedzieć z kim pojadą. Każda klasa chciała jechać ze swoją wychowawczynią, szczególnie klasa VI, dla której miał to być ostatni wspólny wyjazd. A Lara milczała jak zaklęta. Ale nie tylko dzieci, bo także rodzice byli zainteresowani pod czyją opieką ich pociechy pojadą na drugi koniec Polski. Oczywiście najchętniej widzieliby je pod opieką wychowawców, którzy dzieci doskonale znają, którym dzieci ufają i są im posłuszne. Dlatego na zebraniu wprost zapytali Dyrekcję o opiekunów. Oczywiście Lara nadal twierdziła, że jeszcze jest czas (!), że pojedzie na pewno Tołdi, ale ona jeszcze nie podjęła ostatecznej decyzji. A było to zaledwie na kilka dni przed terminem wyjazdu. Toteż nic dziwnego, że na taką odpowiedź rodzice zareagowali dosyć gwałtownie. Wygarnęli Larze, że opiekunowie powinni być już przydzieleni, a skoro nie ma, to oni życzą sobie, żeby jechali wychowawcy klasy III i VI oraz Beata, która cały wyjazd przygotowała i z której klasy jadą wszyscy uczniowie. Jasno i wyraźnie zaznaczyli również, że oni nie życzą sobie aby opiekunem był Tołdi - wychowawca klasy I, z której nie jechał zupełnie nikt! Wielu rodziców dobrze ja znało i niestety nie miało o niej najlepszego zdania, mimo że pracowała w tej szkole ponad 10 lat! Bardziej ufali nowym nauczycielom, którzy widocznie w ich oczach byli odpowiedzialni i zasługiwali na zaufanie. I słusznie! Bo my wszystkie zdawałyśmy sobie sprawę, że tygodniowy wyjazd z grupą dzieci, to ogromna odpowiedzialność przez 24 godziny na dobę. Tołdi traktował ten wyjazd tylko i wyłącznie rekreacyjnie. Lara została postawiona pod ścianą. Wkurzyła się jak chyba nigdy dotąd!!!

No i wtedy się zaczęło!!! Oczywiście cała wściekłość Lary skupiła się na Beacie. To co wtedy działo się w szkole było prawdziwym koszmarem! Ostatecznie doszło do zwołania przez Larę nadzwyczajnej rady pedagogicznej.
Rada odbyła się na jednej z lekcji. Do mojej sali przyszła sprzątaczka i oznajmiła, że mam się stawić w pokoju nauczycielskim na jakimś zebraniu, a ona ma popilnować moich dzieci - zarządzenie Lary. Uczniowie klas I - VI zostali bez opieki przez niemalże całą godzinę lekcyjną.
Nie pamiętam jak dokładnie się to odbyło, w każdym razie ta nadzwyczajna rada była sądem nad Beatą - sądem o z góry ustalonym wyroku - winna wszelkim zarzucanym jej czynom! Lara posądziła Beatę o to, że "napuściła" rodziców aby wymusili na niej wyznaczenie na opiekunów wybranych przez nich nauczycieli oraz to, że odebrała Tołdiemu organizację wyjazdu. Wszystko to było wierutną bzdurą! Ale Lara oświadczyła wówczas, że skoro Tołdi nie zorganizował białej szkoły, to miał zająć się zieloną, a Beata do tego nie dopuściła! Tołdi oczywiście wykazał się swoimi umiejętnościami aktorskimi (które - tak na marginesie - na pewno były dużo większe niż jej umiejętności pedagogiczne) i zaczęła się żalić jaka to ona jest pokrzywdzona przez Beatę - tak bardzo chciała zorganizować ten wyjazd, bo przecież nie wywiązała się z białej szkoły, a Beata celowo do jej na to nie pozwoliła! Fe! Brzydka Beata! Oczywiście nikt nigdy nie słyszał nic na temat zmiany przydziału czynności dla Tołdiego (tak jak było ze mną w przypadku operetki), więc cała ta absurdalna rada bardzo nas zaskoczyła. Wszyscy znaliśmy prawdę i nawet próbowaliśmy bronić Beaty, ale Lara była głucha na wszelkie nasze argumenty. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę uczestniczyć w tak żenującym zebraniu! Ale to prawda - Lara wymiata wszystkich! W porównaniu z tą radą nawet sąd Świętej Inkwizycji to pikuś! Pan Pikuś! W każdym razie pointa z tego zebrania była taka, że Beata to wcielenie wszelkiego zła, które zrobi wszystko, byle tylko skrzywdzić biednego Tołdiego i zrobić na złość Larze.

Ostatecznie Beata pojechała z dziećmi nad morze. Pojechały także wychowawczynie klasy III i VI. Wyjazd był bardzo udany i dzieciaki wróciły przeszczęśliwe! Ale Beata każdego dnia odczuwała skutki niezadowolenia Lary.
Pamiętam jeszcze, że Lara zmusiła moją koleżankę i nauczyciela angielskiego do podpisania jakiejś notatki służbowej, która dotyczyła Beaty. Nie pamiętam tylko, czy to również dotyczyło zielonej szkoły. Może koleżanka mi przypomni...
A przy okazji - "notatki służbowe" były ulubioną formą Lary służącą do zastraszania nauczycieli. O wielu z nich nikt nie miał pojęcia, o niektórych dowiadywaliśmy się słysząc: Notatka służbowa została sporządzona. Po zakończeniu roku musiała być tego spora kolekcja! Być może Lara ma ją do dziś... ;)

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Pscoła i muchy

Poszłam wczoraj na spacerek z moim Królinkiem na sąsiednie osiedle. Lubię tam chodzić, bo jest ładniej i ciszej niż na moim. Oczywiście Królinek zasnął, więc "zaparkowałam" wózek w cieniu, usiadłam na ławeczce i zatopiłam się w lekturze Zaginionego symbolu. W pewnym momencie z klatki wybiegł chłopczyk - może czteroletni - i wbiegł prosto na pagórek ze zjeżdżalnią. I akurat z momencie, gdy Langdon odkrywał "komnatę zadumy" usłyszałam głośne: "Mamooo!" W oknie pojawiła się matka chłopca.
- Co?
- Tu jest pscoła!
- Tatuś już schodzi - odpowiedziała mama.
- Chcę do domu! - zawołał chłopczyk niemal płacząc.
- No wiesz co!
- Ja chcę do domu!
- Babcia już jedzie.
- Mamo, tu są muchy! - zawył chlopiec.
- Tatuś już schodzi. Poszedł po rowerek.
- Tu są muchy! Ja chcę do domu! - chłopiec płakał już na dobre.
- No wiesz co! Muchy!
- Mamooo! - Ale mama już zniknęła w głębi mieszkania. Po chwili w drzwiach od klatki pojawił się mężczyzna, tatuś chłopca.
- Oliwier! - zawołał - Chodź, pójdziemy po rowerek.
- Tu są muchy! - płakał nadal chłopiec.
- No chodź, weźmiemy rowerek. - przejął się tatuś.
- Przyjdź po mnie!
- Babcia już jedzie.
- Tu są muchy!
- Ha ha! Muchy! - ucieszył się ojciec - No chodź. Albo sobie zjedź! - wpadł na genialny pomysł.
- Zabiez mnie! - płakał chłopczyk.
- Olik, no chodź, pójdziemy po rowerek.
- Tu są muchy! I pscoła!
- Babcia już jedzie. Chodź, weźmiemy rowerek.
- Tato, zabiez mnie stąd. - płakał chłopiec, a ja już miałam ochotę wstać z ławki i iść po niego.
- No, zejdź sam.
- Tatoooo!
- Olik, chodź, pójdziemy po rowerek.
- Tatooo!
- No chodź, weźmiemy rowerek.
- Ale ja nie umiem. Psyjdź po mnie.
- Chodź, Olik, pójdziemy po rowerek.
- Tato, tu są muchy. - płakał chłopiec.
- Muchy! - parsknął tatuś - No chodź!
- Tu są muuuuuuchyyyyyy!
- Babcia już jedzie. Chodź.
- Nie umiem sam.
- Chodź Olik.
- Nie umiem. Tu są muchy. Tato!
- Olik, chodź, weźmiemy rowerek.
- Tu są muchy! I pscołaaa!
- No zejdź, pójdziemy po rowerek.
- Tatoooo! Zabiez mnie!
- Chodź, Olik.
- Zabiez mnie!
- Olik, chodź, babcia już jedzie.
- Tu są muchy! Zabiez mnie! Tatooo! - płakał chłopiec.
Nie wiem, czy ojciec w końcu zlitował się nad chłopcem, czy po prostu zrobiło się mu wstyd, gdy zauważył, że ostentacyjnie przyglądam się tej sytuacji - grunt, że w końcu podszedł i zabrał Oliwiera z pagórka. Gdy znikali w klatce chłopiec nadal płakał, że chce do domu. Po chwili cała trójka - mama, tata i Oliwier na rowerku - pojawiła się przed blokiem. Miałam wielką nadzieję, że nie będę musieć być świadkiem kolejnej sceny. Na szczęście całą trójką udali się w kierunku drogi. Pewnie po babcię.

czwartek, 3 czerwca 2010

Wysoki poziom oczyma Lary

Również jakoś w okolicach Mikołajek zostałam wezwana do Lary. Bez jakichkolwiek podejrzeń zbliżającej się burzy udałam się do jej gabinetu. Rozmowa nie należała do przyjemnych, a jej temat zwaliłby mnie z nóg, gdybym nie siedziała! Otóż Pani Dyrektor zarzuciła mi, że zawyżam poziom w zerówce! W mojej zerówce, w której było dwoje dzieci ze specyficznymi potrzebami edukacyjnymi, dwoje pięcio- i dwoje czterolatków - zawyżam poziom!!! Wybąkałam coś w sensie, że staram się wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię. Lara oznajmiła mi wtedy, że robię za dużo, gdyż dzieci w zerówce nie powinny uczyć się czytać ani pisać! No, a jeśli pisać, to już na pewno nie w liniaturze w zeszycie! Próbując się bronić powiedziałam, że znaczna większość dzieci jest bardzo zdolna i chętna do nauki, łatwo przyswaja wiedzę, nie ma problemów z analizą i syntezą wyrazów, jest bardzo sprawna manualnie - więc dlaczego mam tego nie wykorzystać i nie nauczyć ich jak najwięcej??? Na moje pytanie Lara odpowiedziała pytaniem: "A co oni będą robić w pierwszej klasie?!" Zatkało mnie!!! To ja się staram jak mogę,żeby ogarnąć tę - jakże zróżnicowaną grupę, żeby zrealizować z nimi program mając do dyspozycji najgorszy podręcznik, jaki w życiu widziałam i dowiaduję się, że robię za dużo! Żeby to chociaż było w formie pochwały... Ale gdzie tam! Na ten zarzut ciężko było mi tak na prędce znaleźć jakieś rozsądne argumenty, więc zaczęłam się bronić pierwszymi lepszymi, jakie mi przyszły do głowy. Powiedziałam więc Larze, że to zdolne dzieciaki, że w momencie rozpoczęcia zerówki potrafiły już bardzo wiele, że przez rodziców są odpowiednio zmotywowani i nastawieni na to, żeby się jak najwięcej nauczyć, no i że rodzice oczekują, że w zerówce nauczą się czytać i pisać. Tu Lara wytoczyła ciężka artylerię - "co w takim razie z tą słabszą dwójką, która sobie nie radzi!"Oznajmiłam zgodnie z prawdą, że nie wymagam od nich tyle, co od innych, ale nie widzę powodu, dla którego miałabym dostosowywać poziom do najsłabszych dzieci, bo byłoby to bardzo krzywdzące dla pozostałych. Lara nadal twierdziła, że poziom w zerówce jest za wysoki. Przyznam, że już się nieco zdenerwowałam, więc zapytałam, czy jej zdaniem mam dzieci uwsteczniać? Trochę ją zatkało, ale mimo wszystko trwała przy swoim i powtarzała jak mantrę zarzut o zbyt wysokim poziomie. Na koniec rozmowy zobowiązała mnie do obniżenia poprzeczki moim małym zerówkowiczom. Było to dla mnie nie do pojęcia i absolutnie nie zamierzałam tego robić. Wprost przeciwnie - postanowiłam "wycisnąć" z tych dzieciaków najwięcej, jak się da. Oczywiście nie od wszystkich wymagałam jednakowo, wiedziałam doskonale na co kogo stać i nie zamierzałam im pobłażać. Uważałam, że byłoby to robienie krzywdy dzieciakom. W czerwcu większość z nich płynnie czytała ze zrozumieniem, pisała w liniaturze wyrazy i krótkie zdania, a kilka dziewczynek dodawało i odejmowało do 10 w pamięci. Dzieciaki były dumne ze swoich osiągnięć, a rodzice zachwyceni tym, ze ich dzieci są tak dobrze przygotowane do podjęcia nauki w pierwszej klasie. Od tego czasu minęły już trzy lata, a ja nadal jestem przekonana, że zrobiłam dobrze.

środa, 26 maja 2010

"Afera Mikołajkowa"

Jak już pisałam, w grudniu faktycznie zaczęłam staż. I od razu na początek aferka!!!
Jak to w grudniu - Mikołajki. Na zebraniu rodzice zaproponowali, że zamiast paczek dla każdego z dzieci zakupią wielki wór zabawek dla wszystkich przedszkolaków. Zabawki te potem zostaną w zerówce dla następnych roczników. Moim zdaniem bardzo ładny gest! Ale rodzice poprosili abym skonsultowała to z Larą, żeby potem nie było problemów, ze w jakiś sposób się narzucają, a w przypadku zgody przygotować listę zabawek, które najbardziej by się przydały. Lara wspaniałomyślnie się zgodziła, choć w rozmowie z nią odczułam, jakby robiła tym komuś wielką łaskę i oczywiście zobowiązała mnie o poproszenie o pomoc Tołdiego przy pisaniu listy. No więc przy najbliższej sposobności zagaiłam Tołdiego w tej sprawie. Jak się spodziewałam spławiła mnie mówiąc, że nie teraz, że potem, że jeszcze jest czas. I tak przez kilka dni! Aż nadszedł ostateczny termin, kiedy listę miałam przekazać rodzicom - w końcu oni też potrzebowali kilku dni na zorganizowanie wszystkiego. W nadziei, że przy świadkach Tołdi się nie wyłga ponownie poprosiłam ją o pomoc. Dowiedziałam się wówczas, jak bardzo byłam w tej sprawie naiwna! Ale jedną z obecnych przy tym osób była Beata. Jak tylko Tołdi zniknął z pola widzenia zaproponowała mi swoją pomoc. Powiedziałam, że tak naprawdę to dla mnie żaden problem, ale ponieważ Lara narzuciła mi swą wolę, chodzę za Tołdim prosząc o pomoc. Siadłyśmy wtedy z Beatą i przygotowałyśmy tę nieszczęsną listę.

Następnego dzionka pełna radości przekazałam ją jednej z mam. Rozmawiałyśmy na korytarzu i zapytała mnie o to, więc odpowiedziałam, że owszem - mam, bo akurat wczoraj z panią Beatą przygotowałyśmy. I w tym właśnie momencie minęła nas Lara. Oczywiście nie zwróciłam na ten fakt szczególnej uwagi. A następnego dnia wybuchła afera!!! I to jaka!!! Ja zostałam oskarżona, że o pomoc zwróciłam się do Beaty, a nie Tołdiego, a Beata o to, że "dysponuje pieniędzmi zerówki". Osłabiła mnie ta wiadomość, która dla przeciętnego śmiertelnika czytającego ten post brzmi pewnie jak niezły żart. Ale Lara nie żartowała - przynajmniej nie wtedy, gdy miała jakąkolwiek okazję "dokopać" Beacie. Mnie zresztą też w tej kwestgii szczególnie sobie upodobała.

To była kolejna, ale niestety nie ostatnia afera, w których miałam wątpliwą przyjemność uczestniczyć. O kolejnych wkrótce.

wtorek, 25 maja 2010

Opiekun pacjentów

- To jest moja wizytówka. Jakby się coś działo, to proszę dzwonić. Ja opiekuję się pacjentami, których operowałem. A we wtorek o 15 zgłosi się pani do przychodni chirurgicznej. Ja tam przyjmuję to panią przyjmę. - usłyszałam od lekarza, który laparoskopowo usunął mi pęcherzyk żółciowy. Poczułam się "zaopiekowana" i bezpieczna i w dzikim pędzie ulotniłam się ze szpitala do mojego Królinka.
Bo mój Królinek strasznie przeżył moją nieobecność! Za skarby świata nie ruszył mleka modyfikowanego! Ani z butelki, ani łyżeczką! Tata upychał w niego zupki, kleiki ryżowe i co się tylko dało, byle jakoś przetrwał te dwie doby, które spędziłam w szpitalu. A Królinek (poza "pokąpielowymi" wrzaskami) był bardzo grzeczny i bardzo smutny. Siedział tylko i wpatrywqał się w drzwi czekając, kiedy wrócę. A gdy budził się w nocy, czasem coś wypił i bez płaczu pozwalał się położyć do łóżka i zasypiał. Totalna rezygnacja! Moja mama stwierdziła, że ten niemy smutek był gorszy niż gdyby za mną płakał. I w końcu Królinek się rozpłakał - gdy wróciłam do domu! Płakał tak żałośnie, że omal nie zaczęłam płakać z nim. I choć od tego czasu minęło już 6 dni, nadal szuka mnie wzrokiem, gdy zniknę mu z pola widzenia, nadal budzi się w nocy co godzinę, żeby się upewnić, że jestem... Ale już nie jest smutny - znów jest moim radosnym Królinkiem! W dodatku bardzo ruchliwym!
A dziś nadszedł dzień mojej kontrolnejwizyty u Pana Doktora. Punktualnie o 15 stawiłam się w przychodni, żeby stwierdzić, że przyjmuje od 15.30. Zdążyłam się zorientować, że żadne okienko, w którym należałoby się zarejestrować czy potierdzić przybycie nie istnieje, więc usiadłam w poczekalni i spokojnie czekałam na swoją kolej. Gdy zjawił się Pan Doktor okazało się, ze pielęgniarka wzywa pacjentów po nazwisku - a więc musi istnieć jakaś rejestracja. I jak się okazało istnieje - ale tylko i wyłącznie telefoniczna. Miła Pani Pielęgniarka uświadomiła mi, że rejstrować się należy w godzinach rannych i w związku z tym nie ma możliwości, żebym została dziś przyjęta. Trochę mnie to zmartwiło, więc po wyjści z przychodni zadzwoniłam pod numer telefonu z wizytówki Pana Doktora. Dowiedziałam się, że przeciez powiedział mi, że mam się zarejestrować! A ponieważ się nie zarejestrowałam, to on nic nie moze dla mnie zrobić. Najbliższy wolny termin jest bardzo odległy, niestety niesprecyzowany, w związku z tym on zaprasza mnie na wizytę prywatną za jedyne 50 zł. Podziękowalam serdecznie i udałam się do innej przychodni, gdzie bez problemu zapisałam się na wizytę na najbliższy piątek. Zapewne czeka mnie wówczas zdjęcie szwów, więc już nastrajam się psychicznie na tę nieprzyjemną okoliczność.
A mojego Królinka musimy powoli odzwyczaić tych cogodzinnych pobudek...

poniedziałek, 17 maja 2010

Matura 2000

Tak, tak! Ja też nie wierzę ale to już 10 lat minęło od mojego egzaminu dojrzałości. Na tę okoliczność kolega zaproponował spotkanie klasowe. Pomysł świetny! Ale oczywiście z jego realizacją było nieco gorzej. Już nawet staneło na tym, że jednak się nie spotkamy, bo nie ma kto się zająć organizacją. No i chętnych jednak nie było za wielu, mimo że dzięki naszej-klasie.pl prawie wszyscy wiedzieli o spotkaniu.
Oczywiście według pierwotnej wersji planu spotkanie miało być bardzo oficjalne, bardzo ekskluzywne i zapewne bardzo sztywne, a tego osobiście bardzo nie lubię. Ja miałam ochotę raczej na jakiegoś grilla... Więc po konsultacji z Wychowawczynią (odnośnie daty i godziny) ogłosiłam wszem i wobec, że 15 o 15 spotykamy się w naszym starym Liceum - zaktualizujemy ionformacje na swój temat, pooglądamy stare dzienniki, pozwiedzamy szkołę,a potem wyskoczymy np. na pizzę. Jak rzekłam tak się stało - moc sprawcza mych słów jest wielka!
I było bardzo przyjemnie! Nie było nas wielu, bo zaledwie 10 osób! Plus "nasza Pani", oczywiście!
Przypomniały się rzeczy, o których dawno zapomnieliśmy. Śmiechu było co niemaiara! Nawet nie wiem, kiedy minęło cale popołudnie!
Oczywiście moj Bąbelek zrobił furrorę. Zadzwoniłam do koleżanki, ze się spóźnię, bo mały spał dłużej niż ustawa przewiduje. Pożegnałam się pod szkołą z moimi chłopakami i pognałąm do naszej sali. A tu wszyscy do mnie z japą:"A gdzie mały?!" No więc pognałam spowrotem po niego. I się zaczęło! No ale w końcu urok osobisty mojego Bąbelka zwala z nóg, więc nie ma się co dziwić!!! W końcu ma go po mamusi ;)

czwartek, 13 maja 2010

Trudne początki

Jako młoda nauczycielka wiedziałam, że powinnam zrobić staż. Od koleżanki dowiedziałam się, że muszę napisać Plan Rozwoju Zawodowego, a pomóc mi w tym powinien opiekun. Zwróciłam się wiec z prośbą do Tołdiego. Tołdi bez krępacji, że nasza rozmowa odbywa się przy świadkach, oznajmił: "Ściągnij sobie coś z Internetu". No więc wtedy wystąpiłam z prośbą do moich koleżanek ze studiów, a one przysłały mi swoje Plany, na podstawie których udało mi się coś sklecić. Muszę przyznać, że wtedy byłam kompletnie zielona, jeśli chodzi o całą tę śmieszną procedurę robienia awansu zawodowego! Ale podobno to normalne, dlatego stażysta dostaje opiekuna, a opiekun ma święty obowiązek stażystą się opiekować i jak małe dziecko prowadzić za rączkę przez gąszcz przepisów. Nawet dostaje za to dodatek do pensji.

Tołdi nie prowadził mnie za rączkę, bo jak potem zrozumiałam, był bardziej zielony ode mnie, choć wtedy wydawało mi się to niemożliwością. Dlatego też pełna wiary w kompetencje opiekuna udałam się do Tołdiego z prośbą o sprawdzenie Planu, zanim złożę go u Dyrekcji. Tołdi bardzo chętnie się zgodził. Wiedziałm, że mój Plan na pewno nie jest idealny. Ba! Nawet nie powinien być idealny, żeby opiekun jednak mógł coś poprawić, doradzić... Ale jednak zdziwiłam się bardzo, gdy okazało się, że mam kilka rzeczy do poprawienia, gdyż oznajmiła mi to Lara. Wpadła z moim Planem do zerówki i wyjaśniła co, gdzie, i jak trzeba poprawić.
Wróciłam do domu, zrobiłam, co miałam zrobić i złożyłam pięknie skorygowany plan tym razem już bezpośrednio u Dyrekcji. Lara go przejrzała i zatwierdziła do realizacji.
Jakież było moje zdziwienie, gdy na początku grudnia Lara wezwała mnie do siebie i oznajmiła, że powinna przerwać mój staż, ponieważ nie realizuję Planu Rozwoju Zawodowego! Zszokowałam się jawnie, a Lara widząc moje zdziwienie zapytała, czy chodzę obserwować zajęcia u opiekuna i czy zapraszam Tołdiego na "pokazówki" do siebie? W pełni szczerze i uczciwie przyznałam, że nie i że nie wiedziałam, że mam to robić. Na co Lara wysyczała mi, że przecież w Planie napisałam, ze raz w miesiącu będę na zajęciach u Tołdiego lub innego nauczyciela kształcenia zintegrowanego i - również raz w miesiącu, zaproszę na zajęcia do zerówki Tołdiego. No faktycznie! Przypomniało mi się, że coś tam takiego było. Ale skoro Tołdi nic na ten temat nie wspominał, ja szybko o tym zapomniałam. Zwłaszcza, że przez pierwszy miesiąc pracy miałam w mojej wiekowo zmiksowanej zerówce prawdziwe urwanie głowy. Wybąkałam więc Larze, coś w stylu, że Tołdi nic mi na ten temat nie wspominał, więc skąd ja miałam o tym wiedzieć? Na co Lara wyrzekła pamiętne i jakże wymowne słowa: "Niewiedza jest przestępstwem. Ale litowanie się też jest przestępstwem i ja nie będę się nad panią litować." Jednakże wtedy się zlitowała i łaskawie nie przerwała mi stażu. Ludzki Pan! Wtedy uznałam to za dar niebios, dziś żałuję, że tego nie zrobiła. Postawiła mi tylko warunek: muszę nadrobić obserwacje z września, października i listopada. Super! Ucieszyłam się jak dziecko, ale zaraz przyszla refleksja - jak ja mam to nadrobić w papierach? Czy iść w grudniu kilkakrotnie na obserwacje i w kartach wpisać grudniowe daty? Lara zaproponowała mi tonem nie znoszącym sprzeciwu, żebym odrobiła zaległe hospitacje w grudniu, ale Karty Obserwacji wypełniła za zaległe miesiące, a więc z wstecznymi datami. Na podstawie tematów w dzienniku Tołdiego i jej przewodnika miałam napisać sobie przebieg lekcji. A więc pic na wodę, fotomontaż. Myślę sobie: "No fajnie! Tylko co na to wszystko powie Tołdi". Swoją obawę, że opiekun może nie wyrazić zgody na podpisanie mi fikcyjnych obserwacji zwerbalizowałam przed Larą, na co ona odrzekła, że Tołdi już o wszystkim wie i podpisze mi każdą ściemę, jaką przygotuję.
Super! Ale nadal pozostawał problem - kiedy ja mam chodzić na te obserwacje??? W zerówce pracowałam codziennie od 9 do 14. Gdy się zatrudniałam, Lara zgodziła się na rozpoczynanie zajęć o 9,gdyż wiedziała, że nie mam możliwości dotarcie "na wioskę" na godzinę 8. A więc ja pracowałam 25 zegarowych godzin w tygodniu, a Tołdi 18 godzin lekcyjnych, w porach, które pokrywały się z moimi zajęciami. Jak tu teraz mam iść do niej na obserwację? Łaskawie zaproponowała mi, żebym w któryś dzień przychodziła do niej na 8.15, gdyż wystarczy mi 30 minut obserwacji, a więc do 8.45 się wyrobię. A więc czasem chodziłam do niej, a czasem do koleżanki, która kończyła później ode mnie i mogłam iść do niej na całe 45 minut.
Karty obserwacji to formularze obserwacji zajęć. Są ich dwa rodzaje - Karta Obserwacji Opiekuna Stażu (którą wypełnia opiekun, po zajęciach u mnie) i Karta Obserwacji Nauczyciela Stażysty (którą wypełnia stażysta).
Na Kartach tych wypisuje się temat, cele, przebieg zajęć, a opiekun wypisuje także uwagi. Przygotowałam komplet Kart dla siebie i Tołdiego i radośnie wręczyłam mu pewnego pięknego zimowego dzionka. Tołdi wyraził wielkie zdziwienie co to w ogóle jest i po co ja jej to daję?! Gdy już wytłumaczyłam jej co i po co, a ona poleciła mi zachowanie obu kompletów i po zajęciach, które ona u mnie zaobserwuje, wypełnienie jej karty i przyniesienie jej do podpisu. Tak więc do końca roku wypełniałam obie Karty, a Tołdi tylko składał autografy. Nigdy nie miała żadnych uwag do moich zajęć, często nawet je chwaliła, więc wypełnianie za nią rubryki "Uwagi" sobie jednak odpuściłam, bo jakoś nie czułam się kompetentna, aby cokolwiek tam wpisywać.

I w ten niefortunny sposób - późno, bo w grudniu - zaczął się mój staż. A potem było już tylko gorzej...

środa, 12 maja 2010

Lara i Tołdi

Lara jest istotą genialną! Wyrahowaną, bezduszną, bezczelną, rządną władzy i pieniędzy ale jednak genialną!!! Jest złym geniuszem, ale przede wszystkim jest osobą znającą właściwych ludzi, aby mimo wszystkiego co robi, przez tyle czasu pozostać na swoim stanowisku. Mało tego - teraz przymierza się do dyrektorowania w gimnazjum!!! Szkoła podstawowa jest już niewystarczająca.
Ale mnie przede wszystkim zastanawia fakt, jak osoba, która doprowadziła do upadku poprzednią szkołę, w której sprawowała władzę, mogła ponownie zostać dyrektorem? Wydaje mi się, że już dożywotnio powinna mieć zakaz piastowania tego stanowiska! Ale widocznie tylko mi się wydaje...

Jak każda "królowa", także Lara ma sówj "podnóżek". Jest nim jej psiapsiółka, z którą nie rozstaje się od przedszkola. Psiapsiólka, zwana także nieoficjelnie Tołdim ("Tołdi-podnóżek" - kto oglądał Gumisie, ten wie o co chodzi), więc psiapsiółka jest całkowitym przeciwieństwem "swej Pani" - typowa "słodka idiotka", tępa, pusta i prymitywna. Ale ku mojemu nieszczęściu właśnie Tołdi został moim opiekunem stażu. Krótko mówiąc miałam przerąbane już na starcie. To już koleżanka, której opiekunem został Tajemniczy Don Pedro miała - jak się potem okazało - prawdziwe szczęście!!!

Głównym zajęciem Tołdiego przez ostatnie 10 lat "pracy" w "zerówce" było picie kawy w pokoju nauczycielskim. Kiedyś udzieliła mi nawet "bezcennej" rady: "Jak chcesz się spokojnie napić kawy, to zawołaj dziewczynki z VI klasy. One zajmą się dziećmi, a Ty przyjdź sobie tutaj (czyt.: pokoju nauczycielskiego) usiądź i spokojnie się napij." Dobre, nie? Ale czekajcie czekajcie! - najlepsze dopiero przed Wami: "JA ZAWSZE TAK ROBIŁAM!" No, nie wątpię!!! Ale Tołdiemu wolno było robić wszystko, a właściwie to nie robić nic.
O dziwo kiedyś wpadła na pomysł dokształcenia się. Zwierzyła się z tego w pokoju nauczycielskim swej przyjaciółce od serca - Larze, czego świadkiem była mająca wówczas "okienko", moja koleżanka. Oczywiście Tołdi pragnął podwyższyć swoje kwalifikacje jak najmniejszym wysiłkiem. Na co receptę znalazła Lara - "idź do L...! Tam się w ogóle nie trzeba uczyć! Nie będziesz nawet musiała jeździć na zajęcia! Tam się wszystko da załatwić." Bezcenna rada pani dyrektor!
Ale tak właśnie wyglądało życie Tołdiego - maksimum przyjemności, minimum wysiłku. Nie shańbiła się nigdy myśleniem, a jedynym jej problemem było to, który ciuszek z katalogu Bon Prix zamówić tym razem. I właśnie te dwie osoby: geniusz zła - Lara i jej podnóżek Tołdi, potrafiły zatruć życie całego grona pedagogocznego.
O czym nastęopnym razem.

poniedziałek, 10 maja 2010

Wspomnienie pewnej klasy...

Pracowałam kiedyś w małej szkółce. O tej szkółce pewnie niejednokrotnie jeszcze napiszę, bo jest o czym. Prowadziłam tam Oddział Przedszkolny, do którego - łamiąc wszelkie przepisy - dyrektorka (zwana także Larą - na cześć Lary Croft, która "wymiata" wszystkich) dorzuciła mi jeszcze po dwoje pięcio- i czterolatków. Z początku miało ich być więcej, ale na skutek zmian organizacyjnych i ku mojemu wielkiemu szczęściu, część się wykruszyła.
Fajne to były dzieciaki! Mądre, chętne do nauki, wesołe... Wśród mojej gromadki była dwójka, która zdecydowanie odstawała od reszty. Skierowałam ich do poradni psychopedagogicznej, obniżyłam wymagania, pracowałam indywidualnym tokiem. Dzieci często mówiły: "Proszę Pani, ale on nie umie czytać", "Proszę Pani, ona nie umie pisać", "Oni nie znają literek... nie umieją liczyć..." Mówiłam: "Owszem, nie umieją... nie potrafią... nie znają... uczą się słabiej od was i zawsze będą się słabiej uczyć. Ale to nie znaczy, że są od was gorsi. Potrzebują waszej pomocy." I dzieci pomagały, opiekowały się, pożyczały przybory, wspólnie się bawiły. Po prostu akceptowały.
Wraz z końcem roku szkolnego zakończyłam pracę w tej szkole. Szkoły nie żałowałam, żal mi było tylko dzieci - że nie będę pracować dalej z tak wspaniałą i tak zgraną gromadką.
Od tego czasu minęły 3 lata. Szkoła przekształciła się w integracyjną, której celem (zgodnie z pięknym hasłem z ich strony internetowej) jest "wykształcenie u wszystkich dzieci postaw tolerancji, akceptacji, szacunku, otwartości na innych".
Moi uczniowie kończą teraz III klasę. Wyśmiewają się z "dzieci do integracji". Nie pomagają sobie nawzajem, nie pożyczają przyborów. W klasie wyróżnia się Dziewczynka. Dziewczynka ma wszystko o czym marzy każde dziecko, gdyż jej rodzice mogą sobie na to pozwolić. Chętnie dzieli się wszystkim co ma. Uczy się bardzo dobrze, wzorowo się zachowuje. I zawsze pomaga słabszym. Woła do ławki chłopca, z którym nikt nie chce siedzieć, pożycza mu przybory, pomaga wykonywać ćwiczenia. Zawsze staje w obronie słabszych. Według wychowawczyni jest najlepszą uczennicą.
Matka Dziewczynki jest przewodniczącą Rady Rodziców. Bardzo angażuje się w życie szkoły i dba o dobro dzieci. Nawet, gdy trzeba "postawić się" dyrekcji.
Ale dyrekcja nie lubi osób mających własne zdanie. Lubi ludzi uległych, ślepo podporządkowanych, nie wykazujących się samodzielnym myśleniem, nie umiejących walczyć o swoje prawa. A mama Dziewczynki kilkakrotnie walczyła z nią o prawa dzieci.
I od niedawna Dziewczynka wraca do domu z płaczem, a rano nie chce iść do szkoły... Dzieci wyśmiewają się z niej, że pomaga "dzieciom do integracji". W sumie "wyśmiewają", to zbyt delikatne określenie. Dziewczynka została przez dzieci napiętnowana, za to co robi. A wszystko za przyzwoleniem nauczycieli. Pani na nią krzyczy, poniża (przy dzieciach), oskarża o kłamstwa.
Dzisiaj matka Dziewczynki dowiedziała się, że powinna ją zabrać do psychologa. Bo skoro Dziewczynka nie umie sobie poradzić z tym, jak traktują ją inni, nie umie się obronić, to znaczy, że powinna się leczyć. "Farmakologicznie" - powiedziała Pani, która co roku wystawia Dziewczynkę do nagrody "za wzorowe zachowanie i bardzo dobre wyniki w nauce".

niedziela, 9 maja 2010

I znów piszę bloga...

Dawno nie pisałam bloga... Już nawet nie pamiętam jak to się robi! Ale może jakoś sobie poradzę.
Co o mnie?
Pisałam kiedyś blog. Jeszcze na studiach... Można powiedzieć, że w ramach terapii... I było całkiem fajnie. Zresztą na studiach wszystko było fajne!
Studiowałam pedagogikę. W Krakowie na Akademii Pedagogicznej. Wtedy to była Akademia, teraz to już Uniwersytet Pedagogiczny.
Dlaczego pedagogikę? Chciałam żyć w zgodzie z teorią mówiącą, że jeśli będę robiła to, co lubię, nigdy nie będę musiała pracować. I tak jest - lubię swoją pracę. Nawet bardzo ją lubię!
Lubię dzieciaki, a one mnie lubią. Mam z nimi świetny kontakt, lubię uczyć ich nowych rzeczy, bawić się z nimi, śmiać, wygłupiać. Lubię przygotowywać dla nich ciekawe zadania, obserwować jak bardzo się zmieniają w ciągu kilku miesięcy, jak się rozwijają i dorastają. Moja praca sprawia mi wiele radości.
Ale jest też wiele rzeczy, których w swojej pracy nie lubię. Nie lubię całej "papierologii", która moim skromnym zdaniem jest naprawdę zbędna.Nie mam tu na myśli arkuszy ocen i innych tego typu dokumentów. Chodzi mi raczej o wszystko, co wiąże się z robieniem awansu zawodowego - całą ta paranoja z dokumentowaniem swojej pracy. To mi niekiedy odbiera całą radość z pracy. I nie tylko mi - znam wielu nauczycieli, którzy robią dużo ponad to, co muszą. Robią to, bo chcą to robić. Z pasją i radością. A ten tak szumnie zwany "awans zawodowy" zmusza do robienia wielu rzeczy, na które się nie ma ochoty, tylko to, żeby to potem udokumentować i umieścić w "teczce".
I chyba więcej nic nie napiszę, bo słyszę, że właśnie budzi się mój synek...