sobota, 31 lipca 2010

Pedagog - niewolnik

Do napisania tego postu natchnął mnie wpis Wakacyjne transformacje na blogu Attanera. Może nawet nie tyle sam ten wpis, co komentarz pewnego Anonima.
Tak - też jestem pedagogiem i pracowałam już w kilku odmianach tego zawodu - indywidualnie, gdy douczałam dziewczynkę cierpiącą na dziecięce porażenie mózgowe, potem zajmowałam się dwójką braci w wieku "żłobkowo-przedszkolnym", aż wreszcie trafiłam do szkoły. W mojej pierwszej placówce pracowałam trzy miesiące, w następnej rok, a w kolejnej jestem zatrudniona już od trzech lat. I co roku podpisuję umowę na czas określony, co roku stoję w Sądzie w kolejce po zaświadczenie o niekaralności, co roku wydaję na nie 50 złotych. Nie mogę wziąć kredytu, pożyczki i kupić wreszcie własnego mieszkania. Ciągle wynajmuję i płacę innym, zamiast spłacać swoje - bo jestem pedagogiem.
Pomijając już fakt, że zatrudnić się w szkole wcale nie jest łatwo i pierwsza, druga, a czasem nawet trzecia umowa jest po prostu umową "na zastępstwo", trzeba zaznaczyć, że ma się szczęście jeśli to ciągle jest ta sama szkoła! Ponadto należy wziąć pod uwagę to, że szkoła szkole nie jest równa - w jednej pracuje się wprost cudownie, w innej ma się biegunkę na samą myśl, że nastał kolejny dzień pracy. Moja druga szkoła, o której często wspominam na swoim blogu, była taką właśnie placówką - ostatnie kilka miesięcy pracy były dla mnie wyniszczające psychicznie i fizycznie. Dzień rozpoczynałam od wizyty w ubikacji, schudłam kilka kilo, ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku. Anonimie, czy Twoim zdaniem w tej własnie szkole powinnam wypracować sobie emeryturę?
W starożytnej Grecji, chłopcy po ukończeniu 7 roku życia przechodzili pod opiekę niewolnika zwanego pedagogiem. Mimo, że nie żyjemy ani w Grecji, ani tym bardziej w starożytnej Grecji, dla niektórych pedagog to nadal niewolnik - niewolnik swojego zawodu. Niech się cieszy, ze w ogóle znalazł prace i wykonuje ją najlepiej jak potrafi! Niech zajmuje się kształceniem i wychowaniem dzieci, bo rodzice nie mają na to czasu, niech nie ma życia osobistego, a po lekcjach siedzi i poprawia zeszyty, sprawdziany, kartkówki, niech przygotowuje środki dydaktyczne i wykłada na nie ze swojej kieszeni, niech nieustannie podnosi swoje kwalifikacje biegając na szkolenia i kursy, a najlepiej niech robi jedne za drugimi studia podyplomowe i jeszcze niech bez cienia sprzeciwu wysłuchuje, że przecież pracuje tylko 18 godzin w tygodniu! Acha - no i niech nawet nie pomyśli o zmianie miejsca pracy, bo to będzie oznaczać, ze jest złym pedagogiem lub w ogóle nim nie jest!
Przyznam szczerze, że gdybym zatrudniała opiekunkę do dziecka, to chciałabym, żeby miała wykształcenie pedagogiczne. Więc tym bardziej dziwne wydaje mi się, że Anonim uważa, iż taka osoba nie jest pedagogiem! Jest po prostu "nianią" - słowo niania nabiera w tym kontekście znaczenia pejoratywnego. A niesłusznie! Praca niani jest tak samo wartościowa, jak praca nauczyciela. A dla tych rodziców, którym nie udało się zapisać dziecka do przedszkola, nawet bardziej! Przykro dowiadywać się, że są ludzie, którzy uważają ją za mniej wartościową. Czy mniej wartościowa praca oznacza także, że wykonujący ją człowiek jest mniej wartościowy od innych?

sobota, 10 lipca 2010

Kto jest winien, kto nie winien?

Przez tydzień mój mały Króliczek miał starszą siostrę i był z tego powodu bardzo szczęśliwy! Mały pieszczoch. Oczywiście było także sporo zamieszania, ale tydzień zleciał nim się obejrzałam. Zrobiłyśmy i wysłałyśmy kartki z pozdrowieniami z wakacji, lepiłyśmy z masy solnej, szalałyśmy na zakupach i objadałyśmy się lodami. Dostałam wytyczną, żeby koniecznie zabrać małą w niedzielę do kościoła. Niedawno była u spowiedzi i jeśli nie pójdzie na mszę, to z powodu wielkiego grzechu będzie musiała znowu się wyspowiadać. Nie ma jak dzieciństwo ograniczone wszędobylskim grzechem! Dobrze, że ja z tego wyrosłam ;o)
No więc zabrałam małą na mszę dla dzieciaków o 11. Usiadła sobie w ławce obok chłopca i jego (najprawdopodobniej) dziadka. Starszy pan wyglądał jakby był co najmniej byłym wojskowym - wysoki, wyprostowany z zaciętym wyrazem groźnej twarzy, w nienagannie wyprasowanej białej koszuli i szarych spodniach "na kantkę". Chłopiec miał może 6 - 7 lat i wyglądał na ciężko zestresowanego. Nic dziwnego - sam wygląd jego dziadka wywoływał napięcie. Mały dyskretnie rozglądał się dookoła przestraszonym wzrokiem.
Obok ławek stanął chłopiec, może sześcioletni. Starszy pan od razu zareagował - nachylił się do mojej podopiecznej i szepnął jej coś do ucha. "Pewnie, żeby zawołała go do ławki" - pomyślałam, gdy szeptała coś chłopcu. Zdziwiłam się, gdy malec zdjął z głowy czapkę, bo przyznam, ze w ogóle nie zwróciłam uwagi, że nie zrobił tego zaraz po wejściu do kościoła. Starszy pan kiwnął głową z aprobatą,jakby chciał powiedzieć: "No, porządek musi być!"
Nikt się nie dosiadł do ławeczki, więc przycupnęłam koło Dziewczynki. Msza się zaczęła, wstaliśmy. Starszy pan przycisnął chłopca do siebie. Przed nami do ławki przyszedł tata z dwójką - na oko dwuletnich maluchów. Albo bliźniaki albo owoce mitu o stuprocentowej skuteczności laktacji jako środka antykoncepcyjnego. Śliczna parka! A do tego radosne i bardzo ruchliwe. Wnuczek lekko się odwrócił i zaczął przyglądać się ich - jeszcze dyskretnym - wygłupom. Starszy pan gdy to spostrzegł odwrócił chłopca przodem do siebie. "Dziwne - pomyślałam - lepiej, żeby malec stał tyłem do ołtarza niż spoglądał ukradkiem na brykające brzdące?" Chłopiec nadal zerkał w ich kierunku.Oczywiście nie uszło to uwadze starszego pana. Przycisnął wnuka do siebie tak, że jego twarz wylądowała dokładnie między nogami dziadka. "Bez skojarzeń! - skarciłam się w myślach. Chociaż w kościele - bez skojarzeń!" Biedak stał tak wciśnięty dłuższą chwilę. Na szczęście nadszedł moment, gdy mogliśmy usiąść i malec został uwolniony z niestosownego uścisku.
Maluchy przed nami rozrabiały coraz bardziej. Tata - najwidoczniej przyzwyczajony do posiadania dwójki rozbrykanych szkrabów, reagował tylko, gdy robiło się zdecydowanie za głośno. A maluchy śmiały się, przytulały, bawiły pieniążkami na składkę - po prostu szalały w najlepsze! Jak to dzieci. "Kochany braciszek" - wołała dziewczynka i przytulała chłopca do siebie. Chłopiec odwzajemniaj jej przytulaski i śmiał się radośnie. Starszy pan patrzył na dzieci z malującym się na jego srogiej twarzy wielkim niezadowoleniem. A na ich ojca spoglądał z pogardą. Nie trudno się domyślić o czym wówczas myślał ;o) Ale cóż - w końcu od takich brzdąców trudno jest wymagać, aby całą mszę przesiedziały bez słowa i ruchu. Przynajmniej ja tak uważam. A jeśli komuś to nie odpowiada, bo nie ma na tyle rozwiniętej uwagi, aby skupić się na mszy, może przecież pójść na inną - najlepiej tę o 6.30. Na niej na pewno nie spotka żadnego dziecka! A jeśli nawet, to będzie ono spało choćby na stojąco - czyli będzie kompletnie nieszkodliwe. Maluchy szalały coraz bardziej. Ile razy złaziły i właziły na ławkę trudno byłoby się doliczyć. Siedząca obok nich kobieta ostentacyjnie wstała i wyszła z ławki. Uśmiechnęłam się do siebie i maluchów, bo widocznie spodobało im się nagłe i niespodziewanie zwiększenie przestrzeni. Tatuś w ogóle się tym nie przejął. Ba! - nawet nie wyczuł karcącego spojrzenia starszego pana! Brzdące bawiły się w najlepsze, a starszy pan spoglądał na nie coraz bardziej groźnym wzrokiem. W przeciwieństwie do jego wnuka, którego spojrzenie wyrażało podziw, zazdrość, tęsknotę... Mimo, że nabożeństwo nieuchronnie zbliżało się ku końcowi, starszy pan jednak nie wytrzymał! Wykorzystał moment na klęczkach podczas adoracji i chwycił brzdąca za rękę. Mały spojrzał na niego przerażony i uciekł do taty. Po chwili powrócił do szaleństw z siostrą. Adoracja trwała. Z racji jakiejś niedzieli kapłańskiej czy czegoś w tym rodzaju, poświęcona była oczywiście duchowieństwu. Ksiądz kazał nam przepraszać za "wszelkie niegodziwości" wyrządzane przez księży, "nawet te najbardziej gorszące". Widać brzdąców to nie ruszyło, bo szalały coraz bardziej. Gdy tylko nadarzyła się sposobność starszy pan znowu ścisnął rękę brzdąca i spiorunował go spojrzeniem. Mały już mniej zdziwiony spojrzał na niego niewinnym wzrokiem. Ksiądz czytał dalej - o tym, że powinniśmy modlić się za swoich duszpasterzy i prosić Boga o siłę i łaski dla nich. Bo to przez brak naszej modlitwy dzieje się w kościele tyle zła. Skoro więc nie modlimy się za kapłanów, to wszelkie gorszące incydenty z ich udziałem są tylko i wyłącznie naszą winą!
Amen.
Piękna pointa! Szacuneczek, dla tego, kto zredagował tę wypowiedź! Muszę przyznać - łebski gość!!!
Starszy pan - być może poczuł się winny grzechom swych duszpasterzy, bo tym razem tak mocno ścisnął rączkę brzdąca, aż oczka malucha lekko się zaszkliły. Mały zaczął się szarpać i w końcu udało mu się uwolnić rękę ze zbyt silnego uścisku. Nachyliłam się do starszego pana i szepnęłam: "Pan Jezus powiedział: Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie. Takim też" - wskazałam na rodzeństwo. Starszy pan widocznie zanim zorientował się co powiedziałam, przytaknął mi ruchem głowy i szepnął: "Tak, tak." Pewnie pomyślał, że go pochwaliłam za (zapewne) posiniaczenie łapki malucha. Dopiero po chwili z ogromnym zdziwieniem wybałuszył na mnie swoje srogie oczyska i zgorszony odwrócił głowę w drugą stronę.
A mnie się przypomniało dlaczego tak rzadko chodzę do kościoła...